Dźwięk głosu Marty dochodzący przez słuchawkę nieodmiennie wywoływał uśmiech na twarzy brata Alberta. Nie tylko należała ona do najstarszych członków kongregacji, lecz równocześnie była jedną z najbardziej pobożnych osób, jakie znał. Ciocia Marta, jak nazywały ją wszystkie dzieci, zdawała się nasycać wiarą, nadzieją i miłością każde miejsce, w którym się znalazła.
Tym razem jednak w jej słowach pobrzmiewała jakaś niezwykła nuta.
- Bracie Albercie, czy mógłbyś wstąpić do mnie dziś po południu? Muszę z tobą o czymś pomówić.
- Oczywiście, wpadnę koło trzeciej.
Kiedy usiedli twarzą w twarz w zaciszu jej małego salonu, Albert już wkrótce poznał przyczynę niecodziennego tonu, jaki wyczuł w jej głosie. Marta wyznała mu, że lekarz właśnie odkrył w jej ciele wcześniej nie wykrytego guza.
- Twierdzi, że najprawdopodobniej zostało mi jakieś sześć miesięcy życia. - Słowa Marty brzmiały niezwykle poważnie, lecz w jej postawie krył się niewzruszony spokój.
- Tak mi przykro, że...
Zanim Albert zdołał skończyć zdanie, Marta weszła mu w słowo.
- Niepotrzebnie. Nasz Pan jest dobry. Przeżyłam na tym świecie wiele lat. Jestem gotowa, by odejść. Wiesz o tym.
- Wiem - wyszeptał Albert, kiwając głową.
- Chcę jednak pomówić z tobą o moim pogrzebie. Dużo o nim myślałam i wiem, że chciałabym, aby pewne rzeczy zostały zrobione w określony sposób.
Tych dwoje szeptało ze sobą jeszcze długo. Rozprawiali o ulubionych hymnach Marty, ustępach Pisma, które tak wiele dla niej znaczyły przez wszystkie te lata, i o wspomnieniach, jakie łączyły ją i Alberta przez pięć lat jego pracy w kongregacji.
Gdy doszli do wniosku, że wszystko już zostało omówione, ciocia Marta umilkła, spojrzała na Alberta roziskrzonym wzrokiem i dodała:
- Jeszcze jedno. Kiedy będą mnie chować, w jednej ręce chcę trzymać swoją Biblię, a w drugiej widelec.
- Widelec? - Albertowi zdawało się, że słyszał już w życiu niejedno, jednak te słowa naprawdę go zaskoczyły.
Dlaczego życzysz sobie, aby pochowano cię z widelcem w dłoni?
- Rozmyślałam ostatnio o naszych kolacjach i bankietach, na których byłam przez wszystkie te lata - wyjaśniła. Nie potrafię ich dokładnie zliczyć, lecz jedna rzecz naprawdę utkwiła mi w pamięci. Podczas wszystkich tych sympatycznych imprez kelner albo gospodyni pojawiali się po głównym posiłku, żeby zebrać brudne naczynia. Nawet w tej chwili słyszę ich słowa. W najlepszym wypadku ktoś pochylał się nade mną i szeptał: "Proszę zatrzymać widelec". Wiesz, co to oznaczało? Że wkrótce podadzą deser! I nie miała to wcale być salaterka galaretki, budyniu czy nawet pucharek lodów. Do tego nie potrzeba widelca. Oznaczało to, że na stół wjadą za chwilę wyjątkowo smaczne rzeczy, takie jak tort czekoladowy albo placek z wiśniami! Kiedy mówiono mi, że mam zatrzymać widelec, wiedziałam, że najlepsze przede mną! Chcę, żeby ludzie rozmawiali właśnie o tym na moim pogrzebie. Och, mogliby na przykład rozmawiać o wszystkich dobrych chwilach, które razem spędziliśmy. To byłoby miłe. Lecz kiedy już przedefilują obok mojej trumny i obejrzą piękną, niebieską suknię, w której będę pochowana, niech popatrzą jeden na drugiego i zapytają: "Ale po co ten widelec?" Wtedy ty odpowiesz im, że trzymam w dłoni widelec, bo najlepsze dopiero przede mną.